25 lat w służbie Chrystusa
Dzień pierwszego maja 2011 roku złotymi zgłoskami wpisał się w sercach wierzących i ludzi dobrej woli na całym świecie. W tym dniu papież Benedykt XVI, spełniajac wolę zgromadzonych na pogrzebie polskiego papieża + Jana Pawła II wołających z niekłamaną wiarą Santo Subito /święty natychmiast/, ku ogromnej radości ponad milinowej rzeszy, zgromadzonych w Rzymie pielgrzymów z całego świata i niezliczonych milionów ludzi zasiadających przed telewizorami uczynił swego wielkiego i umiłowanego poprzednika na Stolicy Piotrowej błogosławionym. Jan Paweł II na stałe wpisał się w historię Kościoła i świata i pobił wszelkie możliwe rekordy. Jak podkreślały wszystkie światowe agencje papież z dalekiego kraju był pierwszym od ponad 400 lat papieżem nie Włochem; był trzecim z kolei najdłużej służącym papieżem; odbył najwięcej pielgrzymek, odwiedzajc i umacniając wiarę braci i sióstr w najdalszych zakątkach świata. Polski papież był pierwszym, który modlił się w meczecie i razem ze starszymi braćmi w wierze Żydami wielbił Boga w ich synagodze w Rzymie. Jan Paweł II był nie tylko widzialną głową Kościoła i namiestnikiem Chrystusa na ziemi, ale stał się ojcem narodów i niekwestionowanym autorytetem moralnym świata, przed którym chylili czoło najwięksi przywódcy naszego globu. Wielu ludzi niejednokrotnie powtarzało, że takiego papieża w historii Kościoła nie było i długo, długo nie będzie. Jan Paweł II był człowiekiem wyjątkowo utalentowanym i miał wiele wspaniałych ludzkich cech. Nade wszystko cechowała go pracowitość, zdyscyplinowanie, otwartość na drugiego człowieka, dążenie do prawdy, umiłowanie Matki Bożej i bezgraniczne zaufanie opatrzności bożej. Był on człowiekiem modlitwy, głębokiej kontemplacji i promieniował ludzką dobrocią.
W dniu beatyfikacji Jana Pawła II wypowiadali się o nim różni ludzie w których życiu polski papież odegrał szczególną rolę. W wyjątkowo prosty sposób znajdował on magiczny klucz do milionów ludzkich serc na całym świecie. Jego silna wiara, dobroć, szczerorość i zwykła ludzka życzliwość sprawiały, że wszędzie, gdzie się pojawiał ciągnęły do niego tłumy, które z wielkim zaangażowaniem wsłuchiwały się w jego nauczanie. Papież z dalekiego kraju swoją tajemniczą mocą w pewien sposób dotknął także wnętrza i mojej duszy. Bardzo dobrze pamiętam, dzień 16 pażdziernika 1978 roku gdy wszyscy Polacy: w polskiej telewizji, w kościołach i na ulicach polskich miast i wsi – z ogromą euforią powtarzali słynne słowa Habemus Papam /Mamy papieża/. Słowa te jeszcze przez wiele tygodni ze wzmożoną siłą rozbrzmiewały w uszach Polaków, a ogromna radość całego narodu z posiadania polskiego papieża przez długie miesiące rozjaśniała ponurą rzeczywistość PRL-u ; wlewała w ludzkie serca odwagę i nadzieję na lepszą przyszłość. Ja także, wtedy młody chłopiec bardzo się cieszyłem z całą moją rodziną. Naszą radość podzielał także stryjek Zenon, franciszkański misjonarz z dalekiej Japonii; dał temu wyraz w liscie pisanym do rodziny na Boże Narodzenie. Stryjek zachęcał w nim do modlitwy w intencji polskiego papieża, mówiąc, że czeka go niełatwa droga.
Doskonale pamiętam ogromny entuzjazm jaki towarzyszył pierwszej pielgrzymce polskiego papieża do swojej Ojczyzny. Oglądając transmisje telewizyjne z papieskiej wizyty przypominam sobie jak moje serce promieniowało nieopisaną radością; wydaje mi się, że chyba wtedy, po raz pierwszy w życiu czułem się dumny, że jestem Polakiem. Dobrze pamiętam jak papież Polak wzywał naród do pracy organicznej, do umiłowania Ojczyzny i Kościoła, który w niełatwej historii zawsze był ostoją i siłą uciemiężonego polskiego narodu. Doskonale pamiętam słynne papieskie słowa wypowiedziane na dawnym placu Zwycięstwa w Warszawie – ” Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi; tej ziemi!” Ich nadprzyrodzoną mocą dokonała magiczna przemiana ludzkich serc, dokonała się metamorfoza polskiego narodu. Polski papież w swoich przemówieniach apelował do wszystich Polaków, ale w wyjątkowy sposób zwracał się do młodego pokolenia, aby radośnie i odważnie włączyło się w służbę ojczyznie i Chrystusowi w Jego katolickim kościele. W krótce potem powstała prężna Solidarność, a bramy katolickich seminariów przekroczyła cała rzesza młodych ludzi. Sledząc papieską pielgrzymkę, bardzo dogłębnie wsłuchiwałem się w słowa Jana Pawła II, zwłaszcza te, które odnosiły się do młodego pokolenia. Pochodziłem z praktykującej katolickiej rodziny, z której wywodzili się kapłani i siostry zakonne. Papieskie słowa zapewne przenikały także i moje serce, chociaż wtedy nie robiłem żadnych postanowień związanych z kapłaństwem czy życiem zakonnym.
Doskonale pamiętam, że już w szkole podstawowej niektórzy nauczyciele, wielu kolegów i koleżanek zazdrościło mi mojego stryjka Zenona – słynnego w świecie, wielkiego misjonarza Japonii, któremu w dowód wdzięczności za jego nadzwyczajną misjonarską pracę mieszkańcy tego wyspiarskiego kraju jeszcze za życia stawiali pomniki. Ja miałem szczęście spotkać drogiego mi stryjka Zenona latem 1971 roku, gdy odwiedził on Polskę w drodze do Rzymu, udając się na beatyfikację O. Maksymiliana Kolbe. Była to jego pierwsza i ostatnia zarazem wizyta w ojczystym kraju, po jego opuszczeniu w 1930 roku wraz z O. Maksymilanem i trzema innymi współbraćmi udał się na misje do dalekiej Japonii. Jak każdy w rodzinie, tak i ja bardzo cieszyłem się ze spotkania ze stryjkiem we franciszkańskim habicie. Jako młody chłopak bombardowałem go setkami pytań na temat Japonii i jego misjonarskiej pracy. On z wielką cierpliwością na wszytkie pytania spokojnie odpowiadał. On ze swojej strony pytał mnie o moje zainteresowania; o to co chciałbym w życiu robić, jaki rodzaj szkoły postanawiam wybrać … Ja w tym czasie miałem dość szereokie zaiteresowania, przemieszane z różnymi młodzieńczymi marzeniami. Już od dziecka bawiłem się w konstruowanie wielkich domów; podziwiałem też samochody, wielkie maszyny i uwielbiałem unoszące się w powietrzu potężne metalowe ptaki; wiedziałem, że jeden kuzyn jest pilotem amerykanskich myśliwców, a drugi lata samolotami w Polsce. Kochałem też nasze jezioro i rozmyślałem nad ciekawą pracą marynarzy, którzy wykonując swoją pracę mogą za darmo poznawać najdalsze zakątki naszego globu. Tak jak każdy chłopiec w tym wieku miałem w głowie masę różnych, ale mało sprecyzowanych pomysłów na życie. Mogłbym budować domy, konstruować różne maszyny, być pilotem, czy przemierzać bezmierne wody mórz i oceanów. Pamiętam, że w tym czasie nie mogłem stryjkowi Zenonowi dać konkretnej odpowiedzi na pytanie o wybór mojego życiowego zawodu. Nie myślałem wówczas o zostaniu franciszkaninem. Doskonale pamiętam jak stryjek Zenon przy pożegnaniu łamaną polszczyzną powiedział -”Jurek pamiętaj o jednym – bez względu na to co będziesz robił w życiu; najważniejszą rzeczą jest to, abyś zawsze był blisko Boga i pozostał dobrym człowiekiem !”.
Ponieważ od dziecka fascynowała mnie technika, po skończeniu szkoły podstawowej postanowiłem rozwijać moje techniczne zainteresowania w niełatwej, ale prestyżowej za to szkole – Technikum Budowy Maszyn im. Stanisława Staszica w Szczytnie. W czterdziesto osobowej grupie naszej klasy panowała bardzo miła atmosfera. Wszyscy tworzylismy zgraną „paczkę”. Większość z nas uczęszczała na lekcje religii, które ciekawie prowadził nieżyjący już + ks. Robert. Na wykładach w szkole poznawaliśmy tajniki projektowania i wytrzymałościowego wyliczania różnych konstrukcji maszyn i urządzeń; ja uwielbiałem zajęcia w szkolnej pracowni – laboratorium. Nie zawsze było łatwo, bo niektórzy profesorowie byli bardzo wymagający. Mimo ciężkich pierwszych miesięcy ja byłem przekonany, że dokonałem właściwego wyboru szkoły. Pamiętam jak niejednokrotnie na przerwie, przed ważnymi klasówkami młodzież udawała się na krótką modlitwę do parafialnego kościoła, który znajdował się po przeciwnej stronie ulicy, niecałe 50 metów od szkoły. Tak jak inni, ja też nieraz „wpadałem” na krótką modliwę, zwłaszcza przed ważnymi sprawdzianami. Chyba nigdy nie modliłem się o powołanie kapłańskie, bo poznając tajniki konstruowania byłem przekonany, że dokonałem dobrego wyboru i modliłem się tylko o światło Ducha Świętego i pomoc w dobrym opanowaniu niełatwgo materiału, zwłaszcza z niektórych przedmiotów technicznych. Bóg był dla mnie łaskawy i nie miałem większych problemów w zdawaniu egzaminów. Praktyki zawodowe i pierwsze samodzielnie wykonane projekty dawały mi dużo wewnętrznej satysfakcji i utwierdzały w przekonaniu, że dokonałem właściwej życiowej drogi – mogłem rozwijać swoje techniczne zainteresowania i byłem z tym bardzo szczęśliwy.
Jednak jak to często w życiu bywa człowiek może układać swoje plany, niezdając sobie sprawy z tego, że Bóg pisze mu inny scenariusz. Tak też stało się i w moim przypadku. Było to chyba pod koniec drugiego roku technikum. Gdzieś na na kilka dni przed oficjalnym zakończeniem szkoły wraz z kiloma dobrymi kumplami z internatu postanowilismy spędzić weekend pod namiotami nad jednym z pobliskich mazurskich jezior. Niestety, w drodze nad jezioro moi koledzy mieli straszny wypadek. Na krętej drodze samochód wpadł w poślizg kilkakrotnie uderzając w przydrożną skarpę. Na miejscu zginął jeden z kolegów, a dwóch innych zostało bardzo ciężko rannych. Ja miałem być w tym samochodzie. Nie znalazłem się w nim tylko dlatego, że zdecydowałem się, ku niezadowoleniu moich kolegów, na odwiedziny w szpitalu mojej chorej mamy. Planowałem dołączyć do nich pod wieczór. Ten straszny wypadek był nie tylko tragedią naszej klasy, ale i całej szkoły. Na pogrzeb zmarłego kolegi pojechało kilka autobusów młodzieży naszej szkoły. Uroczystości pogrzebowe wywarły ogromne wrażenie na każdym z nas. To był także przełomowy okres w moim życiu, bo od tej pory zaczałem inaczej spostrzegać otaczający mnie świat. Zrozumiałem wówczas jak kruche i niepewne potrafi być ludzkie życie. Od tamtego zdarzenia coraz częściej zacząłem zastanawiać się nad sensem i celem ziemskiego życia człowieka. Zacząłem dostrzegać rzeczywistość, której wcześniej nie widziałem. Zrozumiałem, że płonący płomień ludzkiego życia w każdej chwili może zostać zgaszony, tak jak zostało zgaszone życie naszego kolegi + Zbyszka Prusika. A skoro tak jest, to może warto je przeżyć nieco inaczej – nie biorąc udziału w często nieludzkim „wyścigu szczurów”. Może zamiast konstruować wielkie maszyny, szybkie samochody, lepiej poświęcic swój czas i zdolności pomagając ludziom potrzebującym, pokrzywdzonym, nieszczęśliwym etc. Skoro ludzkie życie potrafi być tak kruche i nieprzewidywalne, to może warto uczynić je bardziej sensownym, a takim się ono staje, gdy potrafimy żyć dla innych. Takie myśli zaczęły coraz częściej pojawiać się w mojej głowie. Mimo to trzeba było zajmować się realiami codziennego życia. Nawał nauki, sprawy osobiste, pasja do techniki i szybkimi krokami zbliżająca się matura spychały te myśli na drugi plan. W naszej szkole jako warunek dopuszczenia do matury, każdy z dorastających młodych techników musiał wykonać działający model jakiejś maszyny czy urządzenia, ze szczegółowymi wyliczeniami i pełną dukumentacją techiczniczną, na podstawie, której można byłoby rozpocząć produkcję tego urządzenia. Trzeba też było przed specjalną komisją obronić swój projekt, a na dodatek zdać kilka ważych przedmiotów technicznych. Nie było więc zbyt wiele czasu na filozoficzne dewagacje o życiu i przemijaniu; trzeba się było solidnie uczyć. Przedmiotem mojej pracy dyplomowej stał się samochodowy podnośnik hydrauliczny. Nie był to projekt najłatwiejszy i wymagał wiele pracy i pomysłowości z mojej strony. Wielomiesięczna, mozolna praca nad projektem zakończyła się sukcesem – obroną projektu i zdaniem niełatwych egzaminów z przedmiotów technicznych.
Pamiętam, że w tym dniu byłem naprawdę z siebie bardzo dumny i oczywiscie szczęśliwy. Po tym trudnych egzaminach zbliżająca się matura stała się niemal zwykłą formalnością. W między czasie w wypadku drogowym zginęła bliska mi osoba. To jeszcze bardziej krzycząco ukazywało mi kruchość i niepewność ludzkiego życia. Po zdanej maturze większość kolegów została powołana do służby wojskowej lub poszła na studia techniczne. Mnie udało się uniknąć armi i zastanawiałem się, co ze swoim życiem robić dalej. Wtedy coraz częściej zacząłem myśleć o stryjku Zenonie z Japonii. Coraz częściej przypominały mi się jego opowieści o misjonarskiej pracy w kraju „Kwitnącej Wiśni”. A może by tak jak on, poświęcic swoje życie w służbie Bogu i bliżniemu – myślałem? Chęć rozwijania zainteresowań technicznych coraz częściej zderzała się z piękną i szlachetną ideą poświęcenia swgo życia w służbie ludziom w Chrystusowym kościele. Targany wewnetrznie tymi myślami postanowiłem skorzystać z zaproszenia przyjaciela rodziny, pasjonisty O. Przemysława Kulesika do odwiedzenia go w starym, zabytkowym i bardzo pięknym kompleksie klasztornym w Przasnyszu na Mazowszu. Pojechałem tam na weekend. Ceglane, czerwone mury klasztorne, piękny kościół, tajemnicze klasztorne korytarze, duży i zadbany ogród, pełen warzyw i drzew owocowych zrobiły na mnie spore wrażenie. Pogodny O. Przemysław oprowadził mnie po klasztorze i opowiedział mi o życiu zakonnym i pracy duszpasterskiej i misyjnej swojego zgromadzenia. Byłem pod wielkim wrażeniem, a przysłowiową kropką nad „i ” stała się pyszna owocowa klasztorna zupa, przygotowana przez zakonnego kucharza, brata pasjonistę. W chwili rozstania O. Przemysław wręczył mi reklamówkę powołaniową swojego zgromadzenia z warunkami przyjęcia. Po powrocie do domu na Mazury nieraz zaglądałem do tej reklamówki i coraz poważniej zacząłem myśleć o wstąpieniu do tego zgromadzenia. Po pewnym czasie postanowiłem wysłać potrzebne dokumenty z prośbą o przyjęcie. Teraz tak jak stryjek Zenon będę mógł pomagać ludziom potrzebującym – myślałem sobie. Napewno tak jak i on wyjadę kiedyś na misje, aby nieść wiarę tym, którzy jeszcze jej nie znają. Zawsze fascynowały mnie inne kultury. Od dziecinstwa z wielkim zainteresowaniem oglądałem programy telewizyjne o życiu ludzi na innych kontynentach i czytałem listy misjonarzy w katolickich czasopismach, przyglądałem się zdjeciom przysyłanym przez stryjka Zenona z dalekiej Japonii.
Wkrótce jednak po wysłaniu dokumetów do O.O. Pasjonistów zacząłem się zastanawiać nad słuszością mojej decyzji. Stryjek Zenon będzie niepocieszony, że zamiast zostać franciszkaninem wybrałem inne zgromadzenie – pomyślałem sobie. By nie sprawiać mu z tego powodu przykrości zdecydowałem się o wycofaniu swoich dokumentów i przesłaniu ich do prowincjałatu O.O. Franciszkanów w Warszawie. Bardzo szybko od O. Stanisława Frejlicha, ówczesnego prowincjała otrzymałem piękny list wyrażający radość, że postanawiam kontynuować misję mojego stryjka, br Zenona Żebrowskiego w zakonie św. Franciszka z Asyżu. Pierwszą osobą, która dowiedziała się o moim zaskakującym postanowieniu była mama. Rozpłakała się wówczas, myśląc, że tak jak Zenon znowu gdzieś wyjadę i straci mnie już na zawsze. Musiałem ją dość długo przekonywać, że tak nie będzie, że pozostaniemy w stałym kontakcie. W końcu powiedziała – ”Skoro Bóg tak chce – ja nie mogę cie powstrzymywać”. W krótce o mojej decyzji dowiedziało się także moje sześcioosobowe rodzeństwo, najbliżsi koledzy i koleżaneki. Moje decyzja dla wszystkich była wielkim zasoczeniem. W kilka tygodni potem znalazłem się już w gronie 40 młodych chłopców z całego kraju, we franciszkańskim nowicjacie w Smardzewicach; w pięknej miejscowości położonej nad zalewem Sulejowskim, niedaleko Tomaszowa Mazowieckiego. I tak rozpoczęła się moja franciszkańska życiowa przygoda. Franciszkański nowicjat, to czas poznawania życia zakonnego, czas refleksji, wyciszenia; czas przeznaczony na modlitwę, naukę i poznawanie franciszkańskiej drogi życia. Będąc na nowicjacie byłem przekonany o słuszności podjętej decyzji. Czułem się tutaj bardzo dobrze i zacząłem nawet snuć plany na przyszłość. Nowicjat odwiedzali często frańciszkańscy misjonarze z różnych zakątków świata, którzy przebywali w Polsce na zasłużonym odpoczynku w swoich rodzinach. Ja z wielkim zainteresowaniem słuchałem ich misyjnych opowieści. Już wtedy byłem wenętrznie przekonany, że będę pracował na misjach, co wyraziłem w prośbie o dopuszczenie mnie do złożenia pierwszej profesji zakonnej. Sielankowy trochę czas nowicjatu bardzo szybko minął i w krótce nasza grupa rozjechała się do Łodzi i Krakowa na sześcioletnie studia filozoficzno – teologiczne.
Początki jak zawsze, nie były łatwe, ale ja lubiłem filozofię, więc nie miałem większych problemów ze zdawaniem ciężkich egzaminów. Poza programem studiów filozoficznych rozwijałem swoje zainteresowania misyjne. Przez długi czas byłem prezesem Koła Misyjnego naszego Wyższego Seminarium Duchownego w Łodzi- Łagiewnikach. Jako członkowie grupy misyjnej organizowaliśmy w tym czasie różne akcje między seminaryjne i ogólnopolskie, współpracując z krajowym sekretariatem misyjnym w Warszawie. Stały kontakt z tym sekretariatem uwrażliwił mnie na potrzeby polskich misjonarzy i na misyjne problemy kościoła powszechnego. W wolnym czasie z zamiłowaniem czytałem książki i publikacje o pracy wybitnych misjonarzy z minionych wieków, jak i te mówiące o zasłużonych misjonarzach współczesnych . W sposób szczególny podziwiałem metody i misjonarski kunszt znanego misjonarza Dalekiego Wschodu, słynego jezuity, generała tego zakonu O. Pedro Arrupe. Byłem też pod wielkim wrażeniem misyjnej gorliwości misjonarzy japońskich, a zwłaszcza założyciela Rycerstwa Niepokalanej, męczeńnika z Oświęcimia, franciszkanina O. Maksymilana Kolbe i jego towarzyszy, którzy w 1930 roku udali się na misje do Japonii. W głębi serca czułem się dumny, że w tym gronie znalazł się mój stryjek Zenon Żebrowski, który cudem przeżył wybuch bomby atomowej w Nagasaki, a potem stał się bohaterem tego wyspiarskiego kraju, któremu przyznano najwyższe odznaczenia Japonii i już za życia stawiano pomniki. By zbadać ten niezwykły fenomen jego popularności wśród japończyków postanowiłem obrać jego misyjną działalność tematem mojej pracy magisterskiej(Misyjny aspekt działalności charytatywnej brata Zenona Żebrowskiego), którą obroniłem na Wydziale Teologicznym KUL wiosną 1986 roku. Kilkuletni proces zbierania potrzebnych do pracy materiałów, dziesiątki godzin spędzonych w obszernym misyjnym archiwum w Niepokalanowie pod Warszawą i sam żmudny proces pisania pracy pozwoliły mi na nowo odkrywać mojego stryjka, wielkiego misjonarza Japonii i kandydata na ołtarze. W trakcie pisania mojej pracy niejednokrotnie wracałem pamięcią do niezapomnianego czasu, gdy miałem szczęście z nim rozmawiać i bawić się jego franciszkańskim sznurem. Teraz już wiedziałem, że po otrzymaniu święceń kapłańskich, tak jak on będę pracował na misjach.
Równolegle z pisaniem pracy prywatnie zacząłem się uczyć języka japońskiego u Satoru Suzuki, który w tym czasie studiował w łódzkiej szkole fimowej. Przełożeni mieli plany, aby wysłąć mnie do pracy duszpasterskiej w Japonii. Plany się jednak zmieniły , gdy powstała w Polsce nowa franciszkańska prowincja z siedzibą w Gdańsku. Nowa prowincja dla podkreślenia misyjnego ducha założyła nową misję na czarnym lądzie, w dalekiej Kenii. Brakowało wówczas przygotowanych misjonarzy i przełożeni zaprpronowali mi pracę misyjną w Afryce, zamiast w Japonii. Święcenia kapłańskie w gronie kilkunastu kursowych kolegów przyjąłem 14go czerwca 1986 w Łodzi roku z rąk biskupa Ziółka. Po wspólnotowym odprawieniu pierwszych prymicyjnych Mszy świętych w Łodzi, Krakowie i przed obrazem Czarnej Madonny w Częstochowie, rozjechaliśmy się do rodzinnych parafii, aby tam odprawic Mszę prymicyjną dla rodziny i parafian i udzielić im wyjątkowego, prymicyjnego błogosławieństwa. Msza prymicyjna w rodzinnej parafii w Szczytnie była ogromnym dla mnie przeżyciem. Piękny zabytkowy kościół usytuowany był po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mojej szkoły. Przed oczyma jak na starym filmie przesunęły się wówczas postacie wszystkich profesorów i zabawne sytuacje, gdy przed trudnymi klasówkami, na przerwie z kolegami wpadaliśmy na expresową modlitwę. Potem jeszcze odprawiłem prymicyjną Mszę w Czarni, w rodzinnej parafii brata Zenona, gdzie po kilku latach stanął jego pomnik. Pierwszą moją placówką na kilkanaście miesięcy stała się ogromna i zabytkowa katedra w mieście młodzieży- Kwidzyniu. Tam oprócz normalnej pracy duszpasterskiej byłem katechetą dzieci i młodzieży, kapelanem Domu Opieki Społecznej. Tam też ze starszym współbratem razem prowadziliśmy prężną młodzieżową oazę. Po doświadczeniu Kwidzynia na kilka miesięcy udałem sie do fanciszkańskiej parafii w Gdyni. Piękny kościół i duży budynek klasztorny na obecnym Wzgórzu Maksymiliana stał się nie tylko terenem mojej pracy duszpasterskiej , ale także miejscem, gdzie spokojniej mogłem przygotowywać się do wyjazdu na misje. Praca w tej parafii dawała mi wiele satysfakcji, spotkałem tam wielu życzliwych ludzi i mogłem cieszyć się bliskością moich kuzynów mieszkajacych na terenie trójmiasta – czułem się tu jak domu. Z Gdyni w ramach przygotowania misyjnego udałem się na kilka miesięcy do Anglii. Miałem szczęście podziwiać przepiękne Cantebury, gdzie mieści się Franciszkański Uniwersytet i wspaniałą, anglikańska dzis katedrę, w której w obronie chrześcijańkich zasad wiary i moralności, w roku 1170 poniósł męczęńską śmierć +Thomas Becket. Pomagając duszpastersko we franciszkańskiej parafii na Waterloo, w Londynie miałem okazję do przemierzenia wzdłuż i wszerz tego tego niezwykłego miasta. Do dzis pozostaję pod wielkim wrażeniem dużej ilości wspaniale utrzymanych parków, przebogatej i zróżnicowanej architektury Londynu.
Przebywając w Anglii miałem okazję by doskonalić swój warsztat językowy, ale także by zgłębiać bogate i bardzo kulturowo zróżnicowane obyczaje brytyjskiego imperium, którego terytorium stanie się wkrótce terenem mojego apostolstwa. Mój pobyt w Anglii zakończył się przyjęciem bolesnych szczepionek uodporniających przeciwko malarii, żółtej febrze, tyfusowi… W pażdzierniku 1988, pożegnawszy się z rodziną opuściłem Polskę, udając się do Kenii, w dalekiej Afryce. W drodze na czarny ląd na tydzień zatrzymałem się w Rzymie. W tym czasie udalem się do Asyżu, by odprawić Mszę św. na grobie św. Franciszka z Asyżu. Byłem pod wielkim wrażeniem miejsc związanych z założycielem zakonu franciszkańskiego i przebogatej architektury Asyżu i Rzymu. Niezapomne do końca mojego życia pozostaną chwile papieskiej audiencji. Gdy Jan Paweł II usłyszał moje nazwisko – zapytał od razu ” A czy ojciec słyszał o bracie Zenonie Żebrowskim ? ” Oczywiscie tak, to jest mój stryjek – odpowiedziałem. Wtedy wywiązała się dość długa rozmowa. Papież pytał o moją rodzinę, wspominał czasy, gdy kilkakrotnie spotkał się z moim stryjkiem. Znał go jeszcze jako kardynał; spotkał go też w tokijskiej katedrze podczas swojej pielgrzymki do Japonii w roku 1981 roku. Papież wyśmienicie znał historię franciszkańskiej misji w Japonii i dobrze orientował się w misyjnych wyczynynach brata Zenona, który poprzez swą pracę charytatywną stał się bohaterem tego wyspiarskiego kraju.
Papież mówił, że kościół dumny jest z pięknej pracy misyjnej Zenona; że stał się on „wspaniałym ambasadorem Polski i katolickiego kościoła w Japonii. ”To wspaniale, że wybrałeś także franciszkańską drogę życia. Napewno Zenon będzie ci pomagał w twojej pracy misyjnej; napewno wspierał cie będzie swoją modlitwą; bądż dumny, że masz tak wspaniałego stryjka; ja ci udzielam szczególnego błogosławieństwa na twoją misyjną drogę”- powiedział papież. Na zakończenie tego wyjątkowego spotkania otrzymałem papieski różaniec, który komuś potem oddałem – dzis nie pamiętam już nawet komu. Podczas spotkania z namiestnikiem Chrystusa na ziemi czułem jego świętość; jakąś energię, która z niego emanowała ! Pamiętam, że byłem niezwykle szczęśliwy i wdzięczny Bogu za łaskę tego spotkania. Po otrzymaniu misyjnego błogosławieństwa od polskiego papieża, po kilku dniach pobytu w Rzymie samolotem włoskich lini lotniczych udałem się do Afryki. Samolot wylądował póżnym wieczorem w Nairobi, stolicy Kenii. Na lotnisku czekali na mnie współbracia, pracujący w tym kraju. Pamiętam jak po wyjściu z samolotu uderzyła mnie fala tropikalnego, parnego powietrza – był to czas pory deszczowej. Po krótkim powitaniu pozostał jeszcze do pokonania ponad 240 kilometrowy odcinek, nieraz krętej i prowadzącej przez góry drogi do franciszkańskiej misji w Ruiri, niedaleko Meru- sporego miasateczka, w którym była siedziba biskupa i prowincjalne urzędy. Z racji bezpieczeństwa jechalismy dwoma samochodami, w strumieniach padającego deszczu. Po drodze w kilku miejscach spotkalismy tzw. blokady dróg – metalowe kolczatki rozciągnięte w poprzeg jezdni i policjatów z ruskimi karabinami, którzy kontrolowali przejeżdzające samochody. Ten widok był dla mnie trochę przerażający – znowu zapowiada się jakaś wojna – myślałem. Na miejsce przeznaczenia dotarlismy nad samym ranem. Ja byłem padnięty. Pokazano mi jakieś pomieszczenie i żelazne łóżko, gdzie w końcu po strasznie długej podróży mogłem rozprostować swoje zbolałe kości. Któryś ze współbraci obudził mnie następnego dnia w okolicach południa, mówiąc, że przyszli miejscowi ludzie i pragną powitać nowego misjonarza. Gdy otworzyłem oczy zobaczyłem, że znajduję się w bardzo maleńkiej celi z cementową podłogą i jednym zakratowanym oknem. Poczułem się jakbym zamieszkał w celi więziennej. Potem od współbraci dowiedziałem się, że to biskup ze względów bezpieczeństwa tak przygotował dla nas ten dom. Gdy po przemyciu oczu wyszedłem na zewnątrz, zobaczyłem gupę około 30 ludzi, którzy zrobili wielkie koło i klaszcząc w dłonie wyśpiewali, nieznane mi afrykańskie pieśni. Po chwili szefowa grupy, po angielsku wygłosiła ciepłe słowa powitania. Ludzie ci nie mieli na nogach butów, ale przyniesli dla nowego misjonarza dary: jakąś kurę, parę jajek, mąkę, sól, banany i drobne pieniążki. Był to widok bardzo rozczulający. Od razu pokochałem tych ludzi i serdecznie podziękowałem im za tak piękną niespodziankę. Po obiedzie, przygotowanym przez lokalną kucharkę wyszedłem na zewnątrz , aby się trochę rozejrzeć. Miałem wrażenie, że wylądowałem gdzieś księżycu. Nic nie przypominało Europy, wszystko diametralnie inne : czerwona ziemia, sporadyczne i zupełnie inne drzewa, wszędzie czarne twarze – wszystko zupełnie inne. Potem była pierwsza Msza św. w lokalnym języku kimeru. Msze w tamtej w kulturze są bardzo dynamiczne; jest dużo śpiewów i tańców liturgicznych. Podczas niedzielnych nabożeństw do taktu przygrywa parafialna kapela na własnoręcznie zrobionych instrumentach: dwa zwykłe kawałki metalu, jakaś grzechotka – zasuszony owoc wypełniony kamyczkami, czy fasolą, perkusja zrobiona ze starego wyklepanego wiadra.
Powoli przyzwyczajałem się do księżycowego krajobrazu i do afrykańskich dróg, które w porze deszczowej są naogół nieprzejezdne, zaś w porze suchej wydzielają tumany czerwonego pyłu. Dość prędko zorjętowałem się, że ludziom brakuje nie tylko Ewangelii, ale i rzeczy zupełnie przyziemnych jak czystej wody, prądu, szpitali, szkół, a wielu wypadkach nawet nawet i jedzenia. Od współbraci dowiedzialem sie także, że w wielu rodzinach króluje alkoholizm, a dwie zwaśnione grupy etniczne zamieszkujące tereny naszej rozległej misji prowadzą niezdrową rywalizację, która często kończy się małą wojną domową; dochodzi do podpaleń domostw, nierzadko giną ludzie. Gdy po jakimś czasie zostałem proboszczem parafii i przełożonym misji w Ruiri wiedziałem, że nie wystarczy tylko odprawiać Mszę święte, ale trzeba pomóc ludziom otworzyć życiowe horyzonty, zachęcić do porzucenia złych nałogów; zmobilizować do wspólnej pracy organicznej. Zacząłem od zorganizowania wielkiego spotkania, na które zaprosiłem wszystkich liderów z obu powiatów naszej misji. Przyszło ze 30 osób – czyfowie z obu stron, ich zastępcy, nauczyciele szkół, niektórzy pastorzy protestanckich kościołów i zwykli ludzie. Spotkanie to było wielkim sukcesem. Zebranym powiedziałem, że my, franciszkańscy misjonarze jesteśmy tutaj po to, aby służyć i pomagać wszystkim ludzim mieszkającym na naszym terenie. Podkreśliłem też, że widzę trudności z jakimi borykają się mieszkańcy tych terenów: brak wody, prądu, opieki medycznej, dostępu dzieci i młodzieży do edukacji… Lokalni przywódcy i zwyczajni ludzie wkrótce zauważyli, że nie nie były to puste słowa rzucane na wiatr. Gdy w naszym rejonie zakrólowała susza, bo zawiodły dwie kolejne pory deszczowe zaczęły masowo padać domowe zwierzęta.
Powszechnie panująca korupcja i niezaradność lokalnej administracji sprawiły, że wielu rodzinom zaczął doskwierać głód. W tym bardzo ciężkim czasie, dzięki bożemu błogosławieństwu i moim znajomościom w przedstawicielstwie ONZ w Nairobi udało mi się na nasze tereny ściągnąć kilkanaście ton żywności, co uratowało życie wielu głodującym ludziom. Warto zaznaczyć tu, że niektóre protestanckie kościoły wspierały tylko swoich wyznawców. My pomagalismy wszystkim bez wyjątku. To otworzyło ludziom oczy, że nasza misja rzeczywiście służy wszystkim potrzebującym. Gdy potem pracowaliśmy nad trudnym projektem wodnym, ludzie różnych wyznań zgodnie razem pracowali, pozytywnie odpowiadając na każdy mój apel o pomoc. Trzeba było ręcznie wykopać – nieraz w bardzo skalistym terenie ponad 30 km głębokiego rowu pod rury wodne, którymi doprowadzilismy wodę do kilku wiosek, ośrodków zdrowia i szkół. Był to milowy krok w historii tamtego rejonu. Wspólna praca ludzi różnych wyznań sprawiła, że powoli zmieniała się mentalność jeszcze nie tak dawno nieżyczliwych, czy wręcz wrogich sobie ludzi. W dowód szczerej wdzięczości ”Rada Starszych” i lokalni przywódcy nadali mi prestiżowy tytuł ”Bathere Muthuma – Father uniter”, co w lokalnej tradycji oznaczało człowieka, który łączy porozrywane części materiału w jedną całość; w tym przypadku oznaczłało kapłana, który pogodził od pokoleń zwaśnione szczepy. Nosząc ten tradycyjny afrykański tytuł miałem możliwość wpływania na różne decyzje ”Rady Starszych”. W następnych latach dzięki bożemu błogosławieństwu i ciężkiej pracy miejscowych ludzi, wspólnymi siłami udało się nam wybudować kilka kamiennych kościołów, rozbudować katolicką szkołę misyjną, zbudować publiczny ośrodek zdrowia i rozpocząć budowę domu parafialnego. Jako franciszkanie zbudowalśmy piękny Franciszkański Dom Rekolekcyjny. Na terenie misji zasadzilismy tysiące drzew. Jako kapłan i przyjaciel ludzi w przemówieniach swoich bardzo często podkreślałem rolę edukacji dzieci i młodzieży, walki z plagą akoholizmu, korupcją …
Zachęcałem do uczciwej, solidnej pracy każdego dnia, przypominając ludziom, że Bóg kocha wszystkich i swoim błogosławieństwem pomaga szczególnie tym, którzy pragną pomóc samym sobie. Kilka lat wytężonej pracy i dobrej współpracy ludzi sprawiły, że rejon nasz zmienił się niedopoznania. W naszej misji zbudowaliśmy klasztor dla sióstr franciszkanek, które potem prowadziły w misyjny rozbudowany ośrodek zdrowia i przedszkole dla dzieci. Dzięki dobrym relacjom z lokalną administracją udało się nabyć od rządu działkę budowlaną dla świeckich włoskich misjonarzy( L.V.I A.), z którymi, po wybudowaniu dla nich domów mieszkalnych, wspólnie realizowalismy nasz projekt wodny. Wspólna praca z miejscową ludnością sprawiła, że w sercach parafian zapanował entuzjazm i wiara w lepsze jutro. Na własne oczy widzieli dokonujące się drastyczne zmiany na terenie całej misji. Ja świadomie podgrzewałem emocje i zawsze podkreślałem nawet najmniejsze sukcesy lokalnej społeczności – zobaczcie jak jesteśmi ważni – pisano o nas w gazecie, mówiono o nas w radiu – wszyscy w Kenii o nas usłyszeli – mówiłem im. Nie wolno wam teraz spocząć na laurach, musicie solidnie pracować i kształcic swoje dzieci… , bo tylko wówczas będziemy mogli zmieniać na lepszą sytuację naszego kraju. Jeśli dotrzymacie słowa, to któregoś dnia wasze dziecko, nasz parafianin zasiądzie w Kenijskim Parlamencie, a nawet może zostać prezydentem kraju. To ich mobilizowało i zachęcało do jeszcze większego wysiłku. Wspólnymi siłami pomoglismy kilku młodym ludziom z biednych rodzin skończyć szkołe średnią, a jednemu młodzieńcowi pomogliśmy ukończyć wyższe studia. Udało nam się też katolikami poobsadzać niektóre ważne urzędy w terenie. Mieliśmy nawet M.P. z naszej misji. Wytężona praca misyjna, wszędziebylska malaria, ameba i inne afrykańskie choroby z biegiem czasu osłabiają odporność organizmu białego człowieka. W czasie wieloletniego pobytu na czarnym lądzie wielokrotnie dręczyła mnie malaria. Zmniejszająca odporność organizmu i kolejne nawroty malarii sprawiły, że kiedyś straciłem przytomność podczas odprawiania pażdziernikowego nabożeństwa. Obudziłem się w zakrystii w ferworze płaczu i krzyków ludzi z kościoła, cały mokry od wody, którą mnie polewano. Mimo wielu niebezpiecznych sytuacji, bardzo mile wspominam afrykański etap mojej kapłańskiej drogi. Zostawiłem tam bardzo wielu życzliwych ludzi i wielu przyjaciół. Cieszę się tym, że swoją wieloletnią pracą nauczyłem ludzi optymizmu, odpowiedzialności za kościół, rodzinę, za swój kraj, za otaczającą przyrodę, a nade wszystko odpowiedzialności za dar swojej wiary. Mam świadomość, że dałem afrykańczykm naszej misji nie tylko przysłowiowe wędki, ale, że udało mi się nauczyć ich łowienia przysłowiowych ryb.
Drugi znaczący etap mojej kapłańskiej drogi przypadł na Kanadę. Przybyłem na ten kontynent w styczniu 1995 roku. Od samego początku czułem się tu jak u siebie w domu, bo miałem sporą wiedzę o Kanadzie i Stanach Zjednoczonych i rodzinne powiązania. Mój dziadek kilkakrotnie przyjeżdzał do Ameryki. Aby odciąć się od widma ciągłych wojen w Europie pragnął on, aby cała rodzina tu się osiedliła ; nie zgodziła się babcia, arguentując, że to jeszcze dziki kraj, a w dodatku brakuje tam katolickich kościołów. Jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej do Ameryki wyjechał mój wujek i inni członkowie rodziny zarówno ze strony taty jak i mamy. Tak wiec, gdy ja znalazłem sie na tym kontynencie czułem się jakbym przyjechał w rodzinne strony. Od samego początku polubiłem Kanadę. Po przyjęciu obywatelstwa Kanada stała się moją drugą ojczyzną, z której jestem tak samo dumny jak i z tej w której się urodziłem i spędziłem dziecinstwo i młodzieńcze lata. Kanada urzekła mnie nie tylko swoim ogromem, przepiękną przyrodą, ale przede wszystkim swą wielokulturowością. Już jako dziecko marzyłem o poznawaniu kultur i zwyczajów innych ludzi i narodów. Tu w Kanadzie wszystko mamy jak w pigułce, bo mieszkają tu ludzie, którzy przybyli z najodleglejszych zakątków świata. To sprawia, że na każdym kroku możemy się uczyć tradycji innych narodów i dumnie dzielic się naszymi pięknymi chrześcijańskimi tradycjami. W Kanadzie jak na dłoni widać uniwersalizm kościoła. Zarówno kraj jak i kościół kanadyjski może być porównany do pięknego witrażu w oknie kościelnym. Pojedyńcze szkiełka, mimo że kolorowe nie przedstawiają same w sobie większej wartości. Dopiero gdy połączone są razem według pewnego wzoru zachwycają nas swym pięknem i przekazują jednoznaczną biblijną treść. Jako franciszkanscy duszpasterze otaczamy w Kanadzie opieką duszpasterską kanadyjską Polonię w parafiach w których pracujemy. Jednak naszymi parafianami są także nie Polacy. Wsród naszych parafian oprócz wiernych o polskich korzeniach mamy Włochów, Irlandczyków, Francuzów, Holendrów, rodowitych Indian, Kolumbijczyków, Kostorykańczyków, wiernych z Indii, Chin, Filipin, Trinidadu, Wenezueli czy Afryki. Majac duszpasterski kontakt z ludzmi o różnych tradycjach z jednej strony na własnej skórze czuje się uniwersalność Chrystusowego kościoła, z drugiej zaś ma się poczucie potrzeby działalności misyjnej. Niektórzy z naszych wiernych pochodzą z krajów, gdzie wartości chrześcijańskie były tłumione, a kościół katolicki wręcz prześladowany.
Pracując w kanadyskim tyglu etnicznym ma się często wyrażne poczucie misjonarskiej dzialaności. Nierzadko, w dobie pomieszanych wartości ludzie z różnych kościołów protestanckich przyjmują wiarę katolickiego kościoła. Często zdarzają się też wieloletnie zaniedbania; coraz częściej chrzcimy osoby dorosłe. Powszechny materializm i pogoń za przyjemnościami życia zrobiły wielkie spustoszenie w kanadyjskim społeczenstwie. Kilka lat temu, gdy kanadyjscy biskupi udali się z wizytą ”At Limina” do Rzymu, papież Benedykt otwarcie wezwał kościół kanadyjski co wzmożonego wysiłku mówiąc, że Kanada przeobraża się w bezbożne społeczeństwo. W wielu przypadkach zachodzi więc potrzeba powtórnej ewangelizacji, która czasem jest o wiele trudniejsza od typowej pracy na terenach misyjnych. Tak się złożyło, że większość mego kapłańskiego życia przypadło na pracę duszpasterską w mojej drugiej ojczyznie Kanadzie. Podczas szesnastoletniej kapłańskiej posługi na kanadyjskiej ziemi pracowałem jako wikariusz w Misji św. Wojciecha i Maksymiliana w Montrealu i w parafii św. Trójcy w tej samej metropolii; tam też z wielką radością uczyłem dzieci i młodzież w największych sobotnich szkołach polonijnych. Potem pełniłem obowiązki proboszcza w tej Misji Wojciecha i Maksymiliana na montrealskiej wyspie. Taką samą funkcję spełniałem w oddalonej o prawie dwa tys. kilometrów od Montrealu, leżącej nad ogromnym jeziorem Superior, w polsko – angielskiej parafii św. Kazimierza, w mieście Thunder Bay. Od 2005 roku pełnię funkcję proboszcza w angielskiej parafii Immaculate Conception, w pięknym turystycznym miasteczku Peterborough, niedaleko Toronto. W tej parafii w każdą niedzielę odprawiamy także Mszę św. w języku polskim. W Peterborough na terenie parafii mamy dwie szkoły katolickie, które obejmuję swoją działanością duszpasterską. Praca z dziećmi zawsze daje mi dużo satysfakcji i wewnętrznej radości, bo dzieci naogół są bardzo szczere, wdzięczne i otwarte na bożą rzeczywistość. Nasza parafia w Peterborough roztacza także opiekę duszpasterską nad dużym domem ”Spokojnej Starości”- Saint Joseph @Flaming, gdzie jestem kapelanem. Kontakt z ludzmi starszymi bardzo mnie ubogaca i pozwala bardziej całościowo spojrzeć na życie człowieka. Starsi ludzie są dla mnie studnią bez dna, z której można tyle wydobyć skarbów; tyle usłyszeć życiowych doświadczeń, zdobyć wiedzę, której nie przekaże żadnen uniwersytet. Błogosławiony Jan Paweł II niejednokrotnie podkreślał, że ludzie starsi i chorzy są prawdziwym „skarbem” Kościoła. Zawsze chętnie odprawiam im Mszę św. głoszę krótkie rozważania, udzielam samkramentów etc. Ich życzliwy, pogodny uśmiech, uściśnięta dłoń są nie tylko szczerym podziękowaniem za posługę, ale także czymś co bardzo ubogaca mnie duchowo. Od wielu już lat jestem też członkiem katolickiej organizacj Rycerzy św. Columba, a w mojej parafii jestem też kapelanem przyparafialnej grupy Knights of Columubus.
Patrząc wstecz, trudno jest uwierzyć, że to już przeminęło 25 lat życia. Wydaje się, że przecież to nie tak dawno były święcenia, że to dosłownie, co najwyżej kilka lat. Z powyższego widać, że nasze życie przemija niesłychanie szybko – jak górski strumień. Z każdym dniem tempo ludzkiego życia nabiera coraz większego pędu. Czasem marzę, aby mięć trochę czasu dla samego siebie, dla swojej rodziny, najbliższych, przyjaciół, na realizację swoich hobbi i zainteresowań. Interesuję się robieniem filmów, fotografią, polityką, historią, osiągnięciami techniki… Od lat moim niespełnionym marzeniem pozostaje przeczytanie kilku ulubionych książek i zrobienie długo odkładanego filmu o mojej + mamie. Jestem wdzięczny Bogu za każdy przeżyty dzień, bo dwóch moich współbraci z nowicjatu już dawno odeszło do Pana: + Zbyszek Strzałkowski, który jako franciszkański misjonarz poniósł męczeńską śmierć 8 sierpnia 1991 roku, w Peru i + Zbigniew Szuty, któremu wysiadło serduszko. Odprawiając jubileuszową, dziękczynną Mszę św. oczyma wyobrażni widzę ”rzekę ludzi”, którym przez 25 lat służyłem kapłańską posługą; widzę też dawnych nauczycieli, profesorów, współbraci, rodzinę, przyjaciół i wszystkich innych z którymi w jakikolwiek sposób skrzyżowały się moje drogi. Należy się tylko cieszyć, że w roku jubiluszowym mojego kapłaństwa został kanonizowany Jan Paweł II, który bez wątpienia należał do grona inspiratorów mojego powołania. Jest rzeczą interesującą, żę w dniu 19 czerwca tego roku na Mazurach na brzegu jeziora Sasek Wielki, na naszym rodzinnym brzegu odsłonięto tablicę pamiątkową ku czci błogosławionego Jana Pawła II. Niecałe 2 lata temu stało się publiczną tajemnicą, że Jan Paweł II, w roku 1968, podczas swoich kajakowych wypadów na Mazury, jeszcze jako młody kapłan w cywilnym przebraniu, wraz z towarzyszącą mu grupą młodzieży przez kilka dni obozował na naszym brzegu. Ja spędziłem beztroskie lata swojego dzieciństwa bawiąc się i pływając w wodach tego jeziora. Teraz znając ten fakt oczyma swojej wyobrażni widzę i słyszę jak „ wujek Wojtyła” z grupą swojej młodzieży nucił słowa ulubionej Barki : ” Pan, który stanął na brzegu, szukał ludzi gotowych pójść za Nim…” Być może, że jego śpiewna modlitwa sprawiła, że ja zakochany w falach mazurskiego jeziora, zamiast łowic w nim zwykłe ryby, na biblijne słowa Pana – pójdż za Mną, odpowiedziałem tak, i poszedłem zarzucać sieci na oceanach ludzkich serc. Teraz myślę sobie, że wtedy w Rzymie, w listopadzie 1988 roku, podczas dla mnie niezapomnianej audjencji i dość długiej rozmowy o rodzinie Żebrowskich – ani Jan Paweł II nie wiedział, że kiedyś odpoczywał na brzegu mojego jeziora, ani ja, że nasza plaża została uświęcona odciskami stóp polskiego papieża, namiestnika Chrystusa na ziemi. Może to i zbieg okoliczności, ale przecież na tym świecie nic nie dzieje się bez przyczyny. Odprawiając w dniu 19 czerwca 2011, uroczystą Mszę świętą dziękowałem Bogu za wspaniałe 25 lat kapłańskiego życia i wraz ze zgromadzoną polonijna i parafialną wspólotą modliłem się o Jego błogosławieństwo na następne dwudziestopięcio lecie kapłańskiej posługi. Ciesząc się każdym przeżytym dniem, w duchu wdzięczności, z sercem przepełnionym nadzieją za św. Frańciszkiem pragnę nieustannie powtórzyać: Panie uczyń mnie narzędziem Twojego pokoju, abym niósł pokój tam gdzie panuje nienawiść; przebaczenie, tam gdzie panuje krzywda; nadzieję tam, gdzie panuje zwątpienie; światło tam, gdzie panuje ciemność; radość tam, gdzie panuje smutek…
O. Jurek Żebrowski, OFM Conv. Canada